W dobie internetu możemy odurzać i ekscytować się wieloma rzeczami. Kiedyś był tylko seks, władza i bogactwo. Ewentualnie jakieś krwawe zawody gdzie ludzie mordowali się na arenie. Do czego FAPujemy dziś?
Okazuje się, że do jednej z najmniej seksownych rzeczy, czyli cyfer! Rozumiem jeszcze fapowanie się do miliona dolarów na koncie, ale do 37 lajków i 42 udostępnień? Tak – chodzi o psychologię mediów społecznościowych i tego co nam oferują. A oferują nam w sumie bardzo niewiele. Są jak kroplówka z wodą zmieszaną z cukrem, która chwilowo daje nam poczucie szczęścia i zadowolenia by potem zaserwować nam zjazd w postaci apatii czy depresji.
I tę kroplówkę część naszego społeczeństwa podłącza do swojego krwiobiegu zaraz po przebudzeniu. Nie trzeba wbijać igły, wystarczy wziąć do ręki telefon. Zdjęcie śniadania, wschód słońca, kawusia ze Starbucksa w drodze do pracy, obiad, selfie z koleżanką, śmieszny status na Twitterze, jakieś snapy… i tak w kółko. A wszędzie lajeczki i komcie, które utwierdzają nas w złudnym przekonaniu o swojej zajebistości.
Inni nas słuchają i liczą się z naszymi opiniami. Jest to obecnie największy afrodyzjak w internecie. Cieszymy się, że ktoś kogo nie znamy pójdzie na film A głównie dlatego, że i my na nim byliśmy, pójdzie na tego samego burgera czy klubu. Ale oczywiście takie zachowanie liczy się tylko wtedy gdy sam się do tego przyzna i zostawi komentarz pod naszym statusem. Każdy chce być jak Yuri Drabent i mieć tysiące lajków pod statusami.
W pułapkę fapowania się do cyfr wpadają zazwyczaj tak zwani influenserzy i blogerzy. Zwłaszcza Ci drudzy mają ciężko, bo gdzieś z tyłu głowy wredny chochlik podpowiada im, że muszą regularnie „dostarczać content swoim followersom” (ja pier… jak to w brzmi w ogóle). I tak powstają mizernej jakości teksty, które nic nie wnoszą do rozwoju naszej cywilizacji. W sumie ten wpis też taki jest… Ich celem jest „utrzymanie więzi z użytkownikiem” i „względnie stałego ruchu na domenie i profilach społecznościowych”. Niestety osoby, które myślą i działają w ten sposób w życiu realnym niezbyt się ogarniają. Głównie jeśli chodzi o karierę zawodową. Dowód? Najlepsi wymiatacze jakich poznałem są szerzej nieznani i w dupie mają internet. Wchodzą „all in” w rodzinę i relacje offline ze swoimi bliskimi.
Na koniec przydałoby się coś optymistycznego. No więc ci wszyscy inluenserzy po pierwsze nie widzą dalej niż czubek swojego nosa. Trzymają się głównie z podobnymi sobie i ścigają się z nimi. Spotykając się napawają się własną zajebistością. Po drugie te lajki i komentarze poza mentalnego afrodyzjaka dla nich samych nie mają raczej przełożenia na konkretne wartości czy dobra (wyjątkiem są dary losu). Po trzecie – ich internetowa gloria najczęściej nie przekłada się na aurę roztaczaną w świecie rzeczywistym. Aurę, którą posiadają tylko najwybitniejsze jednostki, najbardziej empatyczne i mogące poruszyć miliony jednym słowem czy skinieniem palca.
Przeczytaj też:
>>> Agencja towarzyska i reklamowa: podobieństwa i różnice